wtorek, 17 marca 2009

Cisza i ogień

Wieje wiatr. To proste zdanie oznajmujące nie zawiera w sobie żadnych elementów wartościujących, które mogłyby naruszyć preferencje aksjologiczne Czytelnika. To zdanie po prostu w najprostszy sposób opisuje aktualny stan rzeczy. Nie kryje się za nim żadna ideologia, po jego przeczytaniu nie nasuwa się raczej pytanie "kto za tym stoi?" Ono po prostu składa się z podmiotu i orzeczenia, nie ma w nim żadnych ozdobników, jednym słowem jest ono jednym z najprostszych zdań, jakie człowiek może napisać, w dodatku nie zawiera w sobie żadnych pułapek ortograficznych czy interpunkcyjnych. Po co jednak ten przydługawy wstęp opisujące to banalne stwierdzenie? Bo wbrew pozorom nie jest ono na pierwszy rzut oka tak puste, płytkie i beznamiętne, jakim mogłoby się wydawać. Wiatr to w końcu tajemnicza, nieodgadniona i potężna siła, która towarzyszy człowiekowi na co dzień. Jak często nie doceniamy jej, gdy ta nagle robi nam psikusy lub w przerażający sposób jest w stanie zniszczyć dorobek naszego życia. Pomijając destrukcyjne aspekty niewidzialnego i silnego towarzysza (T.W. Wiatr), przynosi on ze sobą bardzo wiele dobrego. Przede wszystkim niesamowite orzeźwienie, nie tylko w trakcie upalnego dnia. Bardzo ważnym elementem składowym tego aspołecznie uspołecznionego odludka jest jego zdolność do odświeżania ludzkiego umysłu. Potrafi wywiać (nie tylko z ulicy) rozmaite śmieci, łatwiej dzięki niemu przemierzać nieprzetarte i niebezpieczne szlaki myślowej awangardy, a ponadto nawet najbardziej absurdalne stwierdzenia potrafi uprościć i skierować je na boczny tor. Czy ja dorabiam do tego prostego zdania ideologię? Możliwe. Jeśli bowiem styl myślenia jest ideologią, to wszyscy jesteśmy ideologami. Wracając jednak do sedna sprawy - dla mnie wiatr jest zazwyczaj łaskawy, gdyż rozwiewa wątpliwości, które często bywają gęstą mgłą bądź chropowatą i gąbczastą masą ciemności. Jest wiernym towarzyszem w samotności i ciszy, którą na co dzień się karmię. Pozwala wyciszyć umysł, dzięki czemu można wyraźniej wsłuchać się w podmiot liryczny sercowych zastawek.
Mógłbym jeszcze wymieniać a wymieniać. Jednak już sama namiastka zawarta w powyższym monologu tworzy mieszankę wybuchową, nad którą łatwo stracić kontrolę. Często bowiem wiatr zapowiada... No właśnie, może w tym miejscu lepiej posłużyć się znanym (mi) cytatem: "Nadchodzi burza. Nie powiem nic więcej."

czwartek, 12 marca 2009

Fiesta

Na temat wszelakich płyt z muzyką krytycy pisali bardzo wiele i w bardzo różny sposób. Ja nie chcę skupiać się w tym poście na opisywaniu moich ulubionych albumów, tylko znaleźć jakąś wspólną cechę tych krążków, które w życiu wysłuchałem. Wiemy dobrze, że bywały (i zapewne bywać będą) znakomite i przełomowe płyty długogrające, które wprowadzały chaos na rynkach muzycznych, działały jak narkotyk na swoich odbiorców, hipnotyzowały i fascynowały tłumy, będąc po latach punktem odniesienia dla wielu młodych zespołów. Czasami wyśmienitym pod względem muzycznym płytom brakuje dobrej aury, oprawy, bezbłędnej produkcji muzycznej, ale często bronią się po latach przez swoją ponadczasowość, a dodatkowej magii dodaje im czasami chropowate brzmienie, niekiedy jednak zremasterowanie ratuje je od ostatecznego wyklęcia. Często niedoceniane przez krytyków albumy są nieodłączną częścią życia wielu ludzi, będące świadectwem ich wspomnień, kojarzące się z dobrymi miejscami, chwilami, z dzieciństwem, wakacjami, miłością, życiowymi komplikacjami. W płytach długogrających zakochujemy się od pierwszego wejrzenia, a niekiedy ich wartość doceniamy dopiero po latach, po ich wcześniejszym odkurzeniu. Bywa też tak, że miłość do nich rodzi się powoli, ale iskrzenie między zapisaną muzyką a jej odbiorcą wyczuwane jest już od pierwszego przesłuchania. Wreszcie tak niedoceniane perełki jak płyty krótko grające, apetyczne kąski w postaci niepublikowanych wcześniej nagrań stanowią często bardzo cenne uzupełnienie w dyskografii ulubionego wykonawcy. Są płyty z głębokimi przesłaniami, koncept albumy, płyty do zabawy oraz do zadumy, dołujące i rozweselające, akceptowane w całości oraz zawierające elementy przez nas niechciane, improwizowane i zaplanowane. Bywają takie płyty, których po prostu nie doceniamy i nie chcemy słuchać, jednak wszelakie bodźce zewnętrzne (na przykład pogoda, odpowiedni humor, pora nocy czy dnia) pozwalają nam docenić trud artystów, a także wczuć się w nastrój panujący na krążku. W związku z tym rodzi się pytanie - czy istnieją w ogóle płyty słabe, czy to po prostu my nie jesteśmy przygotowani do ich odbioru przez niestworzenie odpowiednich warunków do tego, by muzyka do nas dotarła? Często bowiem bywa, że to słuchacz musi wyzbyć się swoich priorytetów, pójść na kompromis z własnym sumieniem muzycznym, by artystyczny kod kulturowy mógł zostać zaakceptowany przez jego uczuciową podświadomość.
Tak Czytelniku, wydaję mi się, że dochodzimy do podobnych wniosków. Płyty są jak ludzie, bo to właśnie oni zaszczepiają w nich swoje człowieczeństwo i zostawiają niezliczone pokłady wielogodzinnych wysiłków. Muzyka to w końcu forma relacji międzyludzkich.